1410, dwa kilometry od Kazimierza. Stoimy przy lewym brzegu, bo nas wiatr zatrzymał. Tak wiało od dzioba, że bryzgi zalewały mnie przy sterze. Sztorm na Wiśle prawie. A jak dochodziliśmy do brzegu, Mikołaj sobie nogę w glinie upaćkał. Pełne poświęcenie. Wyjęliśmy gorzką żołądkową i przeczekujemy.
A w Kazimierzu jest piękna przystań. Ze środków unijnych ją zrobili. No i jest stacja benzynowa. Zatankowaliśmy 10 litrów. Potem byliśmy na obiedzie. Pani kelnerka zdziwiła się trochę, że chcemy obiad o 1130. Ale obiad podała. Pies tam leżał na podłodze w tej knajpie. Bardzo sympatyczny. Tylko ceny nie są godne polecenia. Cokolwiek wyśrubowane.
1540. Wyszliśmy z powrotem. Przeczekiwanie znakomicie podnosi poziom odwagi, a także klarowność oceny sytuacji. Rozważaliśmy, czy może masztu nie położyć, bo cęgi na tej łódce oraz podwięzi wantowe są na słowo honoru. Ale słowo honoru droższe pieniędzy, zatem jedziemy z masztem.
Zaraz po wypłynięciu myłem na dziobie nogi. Całe w glinie były od oddawania cum. Mikołaj podał mi wiadro. Szmatkę już miałem wcześniej. Jak skończyłem myć, podałem Mikołajowi wiadro ze szmatką w środku. Mikołaj opróżnił wiadro za burtę. Szmatki nie udało się uratować. Rest in peace, szmatko.