Mikołaj męczy o bloga. Proszę bardzo. Sandomierz został za rufą. Za rufką... Rufeczką. Starówka faktycznie piękna. Jak w Ojcu Mateuszu. Zjedliśmy tam pierogi... Umiarkowanie pyszne, ale przynajmniej nie będzie trzeba gotować. Jest na jachcie taka kuchenka nakręcana na butlę. Jak na razie, robiliśmy na niej herbatę, zupkę chińską i kociołek Do Syta. A dziś nie musimy, bo pierogi w Sandomierzu.
Słońce nas trochę spaliło. Kupiliśmy w Sandomierzu w aptece kremy. Będzie dobrze.
Poza tym bez zmian. Płyniemy. Łódka nie cieknie. Jesteśmy najedzeni i napici.
Trochę chłodno się robi. Wieczorem ma padać. Cudownie.
Nie wiem, jak by można było opisać, jak się na tej łódce poruszamy. Trudna sprawa. Jak się zmieniamy przy sterze, to z najwyższą ostrożnością. Delikatnie. A potem ten, co siedział przy sterze, zajmuje miejsce tego, co przedtem stał w zejściówce. Inaczej się nie da. A jak się do snu układamy, jest podobnie. Najpierw włazi ten, co śpi głębiej, czyli, ja, wypełnia całą kabinę procesem swojego kładzenia się spać, i dopiero, kiedy skończy i skuli się przy swojej lewej burcie, może wejść ten drugi, czyli Mikołaj. Tylko że on ma już gorzej, bo pół kabiny zajmuję ja.
No, ale do wieczora mamy jeszcze parę godzin płynięcia. Nie ma co jęczeć.
Na razie.